Kiosk - kup onlineKiosk - Ladnydom.pl

Co dalej z Robin Hood Gardens?

NY Times - tłum Podmiotko

Debata nad przyszłością londyńskiego osiedla rozpoczęła się ubiegłym roku. Do dziś nie jest jasne, czy modernistyczny zespół budynków ocaleje. Obrońcy osiedla stawiają je za wzór, jako wybitne osiągnięcie kultury, brytyjski rząd uznał je za porażkę i chce jego wyburzenia.

Kwestią budzącą dziś największe kontrowersje w architekturze nie jest już pytanie, czy słynni architekci niszczą swój zawód, ale co zrobić z pozostałościami powojennego brutalizmu. Dla starszego pokolenia architektów budynki te ucieleśniają największy koszmar państwa opiekuńczego. Zburzenie ich byłoby aktem łaski. Ale dla młodszych architektów agresywne betonowe formy, które dały ruchowi swoją nazwę, są mile widzianym antidotum na dzisiejsze przesłodzone, disnejowskie budowle. Ich wyburzenie byłoby miejską terapią szokową, wymazaniem pamięci historycznej, ocenzurowałoby miasto z części jego skomplikowanej historii.

Centralnym punktem debaty jest przyszłość Robin Hood Gardens, zrujnowanego osiedla mieszkaniowego we wschodnim Londynie zaprojektowanego przez Alison i Petera Smithsonów w latach 60. a zbudowanego we wczesnych 70. Obrońcy osiedla, wśród których znaleźć można tak znane nazwiska jak Hadid, Rogers, Meier, Hopkins, czy Ito, stawiają je za wzór, jako wybitne osiągnięcie kultury, brytyjski rząd uznał je za porażkę i chce jego wyburzenia. Jak to często bywa, iskry wykrzesane przez zderzenie dwóch przeciwnych ideologii pomagają dokładnie naświetlić problem.

Już sama podróż na osiedle potrafi być nieprzyjemną lekcją nieudanej polityki urbanistycznej. Kiedy tam jechałem zepsuła się kolejka Docklands Light Railway z centrum Londynu, przez co, by dotrzeć na miejsce, musiałem skorzystać z zaśmieconego autobusu szkolnego i dodatkowych dwóch pociągów. Jeszcze gorsza była długa droga ze stacji na osiedle: była to retrospektywa nieudanej architektury mieszkaniowej, dekada po dekadzie.

Zanim dotarłem na miejsce, mój entuzjazm znacznie się zmniejszył. Osiedle Robin Hood Gardens ukazało mi się po raz pierwszy, kiedy stałem po drugiej stronie pełnej samochodów ulicy. Kompleks jest otoczony pierścieniem odpychających betonowych murów wychylonych na zewnątrz, by tłumić hałas. Tuż poza ich obrębem znajdują się zjazdy do podziemnego parkingu tworząc rodzaj fosy między budynkami i ulicą. Fasady są w stanie agonalnym. Nawet w wyjątkowym jak na Londyn słońcu słynne betonowe pasaże, nazwane przez Smithsonów "powietrznymi ulicami", wyglądają szaro i melancholijnie. Rzędy betonowych słupków okiennych, nawiązanie do stalowych belek dwuteowych Miesa van der Rohe, nadają fasadzie wygląd średniowiecznych fortyfikacji.

Wewnątrz budynków lokatorzy chcąc dostać się do swoich mieszkań korzystają z klaustrofobicznych wind. Kiedy winda jest zepsuta wspinają się wilgotną, duszną klatką schodową. Przez barierę, która ciągnie się w jej środku, nie widać co jest za rogiem, w związku z czym człowiek boi się, że zostanie napadnięty za każdym razem, gdy dociera na półpiętro. To uczucie wzmacnia tylko izolację będącą udziałem mieszkających tu ludzi, głównie biednych imigrantów.

Mimo wszystko nie trzeba być zatwardziałym modernistą, by zauważyć pomysły znamionujące wysoką inteligencję architektoniczną. Trzeba tylko zawiesić swoje uprzedzenia estetyczne. Ciężka fasada, jak się okazuje, osłania wewnętrzny azyl: rozległe podwórko skupione wokół dużego, pokrytego trawą kopca. Kopiec ten tworzy cudowną, natchnioną przestrzeń. Przypomina jednocześnie prymitywne kurhany i tradycyjne ogrody z epoki gregoriańskiej.

Otaczające go budynki są lekko wygięte, jak gdyby przestrzeń podwórka została ujęta w dłonie. Jeden z domów jest o kilka pięter niższy od drugiego, by wpuścić do środka światło słoneczne od południa.
Wspaniałe detale widać również wyżej, jeśli tylko wie się gdzie ich szukać. Balustrady pasaży są wyposażone w szklane panele, by wpuścić do mieszkań więcej światła. Drzwi się ustawione prostopadle do pasaży, co zapewnia prywatność. Podwójne mieszkania są rozplanowane zgodnie ze skomplikowanym systemem opracowanym przez rosyjskiego konstruktywistę Moisieja Ginzburga i spopularyzowanym przez Le Corbusiera, z wejściami na przemiennych poziomach, dzięki czemu każde mieszkanie zajmuje całą szerokość piętra, z oknami po obu stronach.

Tego rodzaju elementy nie usprawiedliwiają może skrupulatnej renowacji, ale na pewno sugerują, że budynki te można zmienić w ludzkie, a nawet pogodne osiedle mieszkaniowe bez całkowitego pozbawiania ich duszy.

Oczywistym punktem wyjścia byłoby przeprojektowanie klatek schodowych na końcach budynków, by były większe i przestronniejsze. Można by również rozjaśnić mieszkania wyburzając ściany działowe i montując większe okna.

Ale bardziej sensownym pomysłem byłoby oddanie całego kompleksu architektowi z wizją. Wprowadzenie napięcia między nowym a starym sprawiłoby pewnie, że oryginalny zamysł Smithsonów stałby się ostrzej widoczny.

Zaletą takiej strategii jest też częściowo wpływ na środowisko. Budownictwo to jedna z branż emitujących najwięcej dwutlenku węgla. W erze globalnego ocieplenia decyzja, by coś zburzyć i odbudować zamiast przemyśleć, czy projektu nie dałoby się uratować, ma oczywiste etyczne implikacje.

Jednak równie ważną kwestią jest to, jak traktujemy miasta, które dostajemy w spadku i pamięć, którą przechowują. Potępianie całego historycznego stylu w architekturze może być objawem intelektualnego lenistwa. Może też być to sposób, by uciec od niewygodnej prawdy.

Duża część siły, jaką ma architektura, bierze się z emocjonalnej interakcji między architektem, klientem, miejscem i samym obiektem. Natchniona renowacja osiedla Robin Hood Gardens byłaby szansą na przedłużenie tego dialogu na następne pokolenia.

    Więcej o:

Skomentuj:

Co dalej z Robin Hood Gardens?